Śnieg, mróz, konieczność zapłacenia niebotycznego rachunku za gaz, podatków za listopad uświadomiła mi, że właśnie dobiega końca kolejny rok mojego „adwokatowania”.
Za każdym razem owa świadomość wprowadza mnie w refleksyjny nastrój z nutą melancholii i zmusza do szukania odpowiedzi, dlaczego nadal jestem jeszcze adwokatem? Dlaczego niemal codziennie, wielokrotnie przemierzam ul. Warszawską w Giżycku, idąc od kancelarii do Sądu i wracając?
Dlaczego ślęczę godzinami nad aktami, apelacjami, pozwami? Z perspektywy lata to wszystko bardzo często wydaje się nie mieć sensu. Kiedy marzyłem o byciu adwokatem książki Grishama owładnęły moim umysłem, wyobrażałem siebie jako wirtuoza sali sądowej, który z chirurgiczną precyzją rozprawia się z niedociągnięciami prokuratury, który w wolnym czasie podróżuje do ciepłych krajów prywatnym odrzutowcem.
Niestety tak się nie stało. Nie zamierzam rozwodzić się tu nad mentalnością Sądów, sposobie procedowania oraz samym prawie, wspomnę tylko, że według mnie mało one mają wspólnego z sprawiedliwym procesem. Fakt, że Sądom ufa jedynie 40% społeczeństwa (podczas gdy w krajach zachodnich jest to bliżej 90%) nie bierze się z znikąd. Jednak to temat na oddzielny artykuł.
Po kilu latach pracy adwokata następuje zmęczenie, broń Boże nie samą pracą, ale tym ciągłym rozbijaniem się o ścianę. Tą niemocą. Tym tłumaczeniem klientom dlaczego ich sprawa leży przez wiele miesięcy bez sensownego powodu. Tą irytacją, że zamiast osądzić sprawę „poluje się” na pełnomocnika aby co najmniej wezwać do uzupełnienia braku formalnego. Tą niemal wściekłością kiedy biegły „p…rzy” bzdury i „prosty chłop” ze wsi wie, że to bzdury, a Sąd zwraca mi uwagę, że nie jestem biegłym i się nie znam, a opinia jest rzetelna, jasna i konkretna . Mógłbym tak wymieniać bez końca.
Dlaczego jestem jeszcze adwokatem, skoro prawdopodobnie przebranżawiając się na hydraulika zarobiłbym więcej?
Odpowiedzą są pomarańcze.
Nie te które obecnie setkami kilogramów zalegają na półkach, ale te z lat 80 ubiegłego roku, te których praktycznie nie było.
Moje dzieciństwo to schyłek PRL, pamiętam Stan Wojenny, permanentny kryzys, kartki na mięso, wódkę i paliwo, puste półki, kolejki. Generalnie pamiętam tamten świat jako szary i dość smutny. Świat w którym panował nihilizm, przeświadczenie, że nic się nie zmieni „wyłaziło z każdej dziury. Świadomość , że gdzieś na świecie były sklepy wyglądające jak nasze Pewexy budziły we mnie ogromne poczucie niesprawiedliwości.
W tym wszystkie wyjątkiem były pomarańcze.
Jak pamiętam co roku przed Świętami Bożego Narodzenia, rządowe media budowały atmosferę grozy pod tytułem „czy statek z bratniej Kuby wiozący pomarańcze na święta, dotrze na czas”. Dla mnie było to pytanie nr 1 bo zmieszany zapach choinki, pomarańczy i czekolady to był (i chyba nadal jest) coś co powoduje niemal ekstazę. Brak pomarańczy, bo czekolada najczęściej była i to „germańska” od zaprzyjaźnionych sąsiadów mazurskich autochtonów, zwiastował jakąś katastrofę.
Kiedy byłem już dorosły to zacząłem szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego te pomarańcze (a w zasadzie ich zapach) były tak ważne? Jedyną sensowną odpowiedzią jest to, że czyniły tamten szary, stłamszony świat, odrobinę lepszym. Tylko o małą drobinę i tak naprawdę tylko na chwilę.
Dlaczego jeszcze jestem adwokatem? No właśnie dlatego, że raz na jakiś czas mam szansę, uczynić świat odrobinę lepszym. Niestety bardzo często bezduszna machina wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania nie jest w stanie pochylić się nad człowiekiem, a ja pracując już ponad 20 lat jako prawnik, w tym 16 jako adwokat, zdążyłem się przekonać, że świat nie jest czarno biały, że prawdziwych złoczyńców jest zdecydowanie mniej niż ludzi z wyrokami skazującymi, że czynienie zła bywa niczym innym jak gestem rozpaczy.
Bycie takim „zapachem pomarańczy” wystarczy, żebym nie miał ochoty być kimś innym.
Dlatego wszystkim życzę Wesołych Świąt i zapachu czekolady, choinki i pomarańczy.
Marek Paluch